Lia Aurelia, dla przyjaciół Liri. Rzecz o eufonii i macierzyństwie

Eufonia jest luksusem niewielu. Zbytkiem poetów, rzadziej – przywilejem pisarzy. Sporadycznie przypominają sobie o niej dziennikarze. W codziennej gonitwie większość z nas zupełnie o niej zapomina, słusznie – zapewne – uznając, że ważny jest przekaz, nie forma.

Czasem jednak przypominamy sobie o tym starogreckim wynalazku, zwykle nieświadomi nawet jego nazwy. εὐφωνία staje się nagle celem naszych gorączkowych poszukiwań. Piękne brzmienie, melodia słów, harmonia dźwięku. Pragniemy ich, by powołać do życia nowy byt. A bytu nie ma bez słowa, przez pryzmat którego człowiek pojmuje świat od czasów najdawniejszych. Tym przecież właśnie różnimy się od zwierząt: potrafimy przemówić. Napisać. Przeczytać. To, co nie nazwane, nie istnieje. Nic dziwnego więc, że chwila, kiedy mamy wybrać imię dla naszego dziecka, jest jedną z najważniejszych w życiu. Jest momentem swoistego poczęcia dla świata. Zdarza się tylko raz.

 

akt

 

Nadawanie imienia dziecku w mieszanym małżeństwie jest podwójnym wyzwaniem. Zderzają się dwie kultury, dwa języki, dwa systemy dźwięków i znaczeń. Tak też było w moim przypadku. Podczas pierwszej ciąży nieopatrznie zapowiedziałam mężowi, że przy drugim dziecku to on będzie mógł wybrać jego imię. Posiadanie większej ilości potomstwa wydawało mi się wówczas czymś bardzo dalekim, a euforia towarzysząca nowemu doświadczeniu macierzyństwa kazała wątpić w jakiekolwiek rodzinne konflikty i nieporozumienia. Oto jednak na początku tego roku mglista perspektywa ponownego przeżycia sytuacji sprzed pięciu lat stała się faktem: w moim wnętrzu rozwijała się istota, której trzeba było podarować imię.

Mąż był zachwycony. Pomysł gonił pomysł. Miało być oryginalnie i dźwięcznie (pominę przykłady, nie przejdą mi przez palce). Ewokować siłę. Najlepiej zaś: wywodzić się z tradycji biblijnej. Skoro pierwsza córka nosi imię na wskroś rzymskie, teraz zadość miało stać się kulturze wschodniej części Śródziemnomorza. W rodzinie, jak w przyrodzie, musi być równowaga. Szkoda tylko, że brzmiała ona dla mnie nie za pięknie (uwielbiam wyrazy zawierające głoskę „l”, zaś mąż – „r”), a i znaczeniowo nie zawsze ciekawie.

Jak w dawnych śródziemnomorskich społecznościach, gdzie kobiety nie miały prawa głosu, ale mimo wszystko zręcznie i niepostrzeżenie sterowały mężczyznami, postanowiłam dać mężowi propozycję nie do odrzucenia, wziąwszy sprawy w swoje ręce. Dziś trzymam w nich naszą małą córeczkę o imieniu niosącym ciekawy przekaz. Do tego – przynajmniej wedle mojego ucha – jest ona całkiem eufoniczna. I to nie tylko wtedy, gdy po długim noworodkowym płaczu nastaje chwila upragnionej ciszy.

Lia Aurelia nosi imię hebrajskie i rzymskie, a zarazem włoskie i rzymskie. Z pewnej perspektywy nazywa się także grecko-rzymsko i rzymsko-rzymsko. Do tego wybrane głoski zaproponowanych przeze mnie imion, które w środę wpisano do rejestru w USC, łączą się w przezwisko, które wyjątkowo dźwięczne wydawało się mojemu mężowi: Liri. Lirycznie, śpiewnie. Zadziornie. I po hebrajsku.

 

Rachela i Lea

Lea i Rachela, żony Jakuba
– obraz Dantego Gabriela Rossetti, angielskiego malarza włoskiego pochodzenia (XIX w.)

 

Lia hebrajska, akadyjska i włoska
Lia jest prawdopodobnie formą biblijnego imienia pierwszej żony Jakuba: לֵאָה (Le’ah). Delikatnego i dziewczęcego ze względu na miękko brzmiące „l” – głoskę, którą wyjątkowo lubię – jednak obarczonego niezbyt pozytywnym przekazem. Według większości etymologów Lea znaczy „krowa” lub, w ciut lepszej wersji, „zmęczona”. Skoro zmęczona, to energiczna i pracowita, dopowiadam sobie, choć sama siebie nie przekonuję. Na szczęście według mojego męża li-ah znaczy też „mam Boga”; w mądrych księgach doszukać można się zaś interpretacji, wedle której imię to pochodzi od rzeczownika oznaczającego w języku akadyjskim „panią” lub „władczynię”. Imperium akadyjskie to nie do końca basen Morza Śródziemnego, ale ten jeden raz postanawiam być nieortodoksyjna. Tym bardziej, że zaraz później uświadam sobie, jak wiele razy słyszałam słodkobrzmiące „Lia” (nie „Lea”) na południu Włoch. Lia dla Sycylijczyków to nikt inny jak Rosalia, ewentualnie Cornelia. Nie są to imiona szczególnie dla Włochów wyrafinowane, ale przynajmniej Sycylia jest wyspą na Morzu Śródziemnym i to bardzo bliską mojemu sercu. Znajduję też świętą Lię, męczennicę z włoskiej Bazylikaty. Od razu lżej mi na duszy.

Lia grecka
Zachęcona etymologicznymi odkryciami, dalej przeczesuję mądre księgi w poszukiwaniu notek o imieniu Lia, które wstępnie zaakceptował mój ślubny. W słownikach greckich doszukuję się informacji, że Lia to w Helladzie zdrobnienie od Evangelii – popularnego imienia oznaczającego Dobrą Nowinę. Evangelie często nazywa się Evami lub Angelami; trzecią opcją jest właśnie Lia. Zacieram ręce. Od Zmęczonej Krowy zdecydowanie wolę Panią Dobrą Nowinę.

Lia rzymska
Mąż już prawie przekonany, moja dusza uspokojona – da się zrobić z biblijnej Lii swojską, jowialną Sycylijkę lub elegancką, grecką damę. Teraz czas na szperanie w moich ulubionych rewirach – antycznym Rzymie. Tam też zdarzały się Lie. I to nie tylko w kręgach żydowskich! Lea była bowiem uważana także za żeńską formę rzeczownika leo (lew). Lia, po raz kolejny, była jej ciut zmienioną wersją. Dobra Nowina silna jak Lwica. Jestem coraz bardziej zadowolona. Chyba się dogadamy!

Na koniec przytup czyli Aurelia
Pracowita Lwica Niosąca Dobrą Nowinę – tyle wydaje się znaczyć, zmieszawszy różne środziemnomorskie języki, imię, na które przystałam wraz z ojcem mojego dziecka. Wszystko byłoby prawie idealnie, gdyby nie fakt, że marzyło mi się, by małej zapisano w dokumentach rzeczownik odnoszący się do Światła. Będzie przecież moim słoneczkiem, a imię jej taty (Uri) znaczy po hebrajsku tyle, co „moje światełko”. Podobała mi się Klara, Łucja… Wszystkie odrzucone przez męża w przedbiegach. I nagle doznaję, nomen omen, oświecenia: Lia to także skrót od Aurelii, łacińsko świetlistej i lśniącej! Podkreślimy to drugim imieniem. Trochę tautologii jeszcze nikomu nie zaszkodziło, a rzymski cognomen, wywodzący się od rzeczownika aureus (złoto) i noszony przez samą matkę Juliusza Cezara, doda krótkiej Lii eufonicznej elegancji i wytworności – trochę na kształt Liwii Druzylii, której antycznie szykowne imiona kontrastowały ze sobą ilością sylab.

 

Aurelia_Cotta

Aurelia Cotta – matka Juliusza Cezara

Tak oto wyglądały moje odkrycia prowadzące do wyboru imienia dla dziecka. Ileż ciekawych interpretacji przeczytałam, ile wiedzy zdobyłam! Kołysząc dziś małą Liri i zerkając na pięcioletnią już Tullię, wracam myślami do chwil, gdy wybierałam imię dla tej ostatniej. Wystarczyło wspomnieć wielkiego mówcę – i miłośnika eufonii! – Marka Tulliusza Cycerona. Przenieść się myślą do starożytnego Rzymu. Docenić podwójne „l”. I zauważyć, jak bardzo „Tullia” jest stworzona do tulenia. Historia Lii okazała się znacznie dłuższa i bardziej zawiła. A jednak do tulenia i ona nadaje się wyśmienicie…

PS. Eufonia eufonią, ale, jak mówią Włosi, anche l’occhio vuole la sua parte (‚oko też domaga się swojego’). Ostatecznie do Lii przekonał mnie sam Giuseppe Tornatore. Wielki włoski reżyser przygotował dla duetu Dolce&Gabbana reklamowy film, promujący perfumy pachnące kwiatami południowej Italii. Obejrzyjcie… a wszystko zrozumiecie.

 

Udostępnij znajomym!