Słońce zanurza się w wodzie szybko, niecierpliwie, jakby jemu samemu było dość spiekoty dnia. Za kwadrans, może trochę dłużej, pogrąży się w odmętach, by kołysały je do snu. Na pocieszenie, ostatnie minuty światła ubierają niebo w delikatne, metaliczne barwy. Tafla wody przypomina sinoniebieski aksamit, poprzetykany mięsistą, białą koronką fal. Nad nią różowy pasek oddechu, równoległy do horyzontu, prosty jak rama lustra; zaraz później pieniące się chmury – odbicie tego, co dzieje się na dole.
W te dwa srebrzyste, zlewające się ze sobą zwierciadła spoglądam nieśmiało, ale i łapczywie. Moja córka, jak dziesiątki innych dzieci dokazujących wokół, jest małą, beztroską dziewczynką, skaczącą w odmęty, ale, raz po raz, rozważnie szukającą wzrokiem czuwających nad nią dorosłych. Obok niej mój teść: czuły, troskliwy dziadek, a nie znany doktor medycyny, zarządzający prestiżową kliniką. Kim jest mój mąż? Jest zmęczonym, zapracowanym mężczyzną, starającym się przyszykować świat do narodzin drugiego dziecka, choćby świat ten przygotować wcale się nie dawał. Zostaje na brzegu. Nie oddaje steru nawet na chwilę.
A potem jestem ja. Wchodzę do wody powoli, przyglądając się swojemu odbiciu, wyjątkowo bez kompleksów – lubię siebie za ostatnie decyzje. Przodem do fal – choć zlękniona, bo morze jest dzisiaj niespokojne. Wybieram konfrontację zamiast sugerowanej przez instynkt ucieczki. Odwracam sie tylko wtedy, gdy mocne uderzenie porywanej wiatrem wody kieruje się wprost na mój dziewięciomiesięczny brzuch – niech sam kiedyś zdecyduje, gdzie leży granica intymności podczas jego powitania z morzem. Posuwam się spokojnie, na miarę swoich możliwości. A później, gdy wydaje mi się, że już dalej nie pójdę, robię jeszcze jeden krok. Przesuwam poprzeczkę, choćby tylko milimetr dalej. Dziś stać mnie tylko na tyle. Na ramie lustra, różowym pasku oddechu między wodą a niebem, sunie powoli biały żagiel. Z daleka wygląda jak papierowa zabawka, nad którą scenograf odrobinę za szybko pociąga za sznurek. Słońce przyspiesza. Nadstawiam ucha, ale wpada do wody bezgłośnie… Już go nie ma.
Przez kilka minut zostaje z nami jeszcze świetliste niebo, teraz odbijające się także w mokrym piasku, który zachłannie nasiąka światłem i wspomnieniem dnia. Kwadrans minął. Tylko tyle czasu nam dano.
Wykorzystajmy go dobrze.
Tel Awiw, 31 sierpnia 2015