Zapytajcie kogokolwiek, jakie miejsca, obejrzane podczas dalekich podróży, wywołały w nim najgwałtowniejsze emocje. Usłyszycie zapewne wspomnienie Koloseum czy prowansalskich połaci lawendy; ktoś zachwyci się pagórkami Toskanii, kto inny wspomni o greckich świątyniach wśród sycylijskiej spiekoty. Ja do końca życia zapamiętam swoją głęboką konsternację – bo to głównie ona wstrząsnęła mną tamtego dnia – na widok pewnej spróchniałej drabiny.
Drabina ustawiona jest wysoko na gzymsie fasady jednej bazyliki. Jej barwa zlewa się w ostrym słońcu z kamieniami, które posłużyły do wzniesienia murów. Bliskowschodnia wrzawa i wielokolorowy tłum zwiedzających skutecznie odwracają od niej uwagę. A jednak uważne oko zauważy ten wiekowy fragment rusztowania, przywodzący na myśl porzucone starania o spotkanie z Absolutem.
Bazyliką, o której mówimy, jest jerozolimska Bazylika Grobu; drabina na jej zachodniej elewacji znajduje się tam – co potwierdzają stare ryciny i fotografie – przynajmniej od połowy XIX wieku, a nie wykluczone, że nawet i dłużej. Nie pełni żadnej szczególnej funkcji – być może została ustawiona przez robotnika dokonującego napraw lub myjącego okna; istnieją też teorie, według których wykorzystywano ją podczas prób dostarczania żywności ormiańskim mnichom zamkniętym wewnątrz przez Turków. Po tym, kto wspinał się po jej szczeblach, słuch już dawno zaginął. Drabina będzie jednak stała oparta o kamienną ścianę długo, niezmiennie, aż do końca świata.
Dziś, wiele lat później po pierwszej wizycie w Izraelu, gdy jestem w Jerozolimie, pozdrawiam drabinę spojrzeniem pozbawionym zdziwienia. Waśnie, wojny i szalejąca na świecie nienawiść nie pozwalają już dziwić się absurdowi sporu o przesunięcie kilku drewnianych szczebelków. Czasem jednak – jak dziś, gdy chylę głowę przed świątecznym Cudem – marzę, byśmy przestali uciekać od dialogu. Byśmy przestali zgadzać się na status quo. I byśmy podjęli ponownie wspinaczkę ku Niebu.