Naprawdę nie wiem, co ja sobie myślałałam… To trochę jak z wizją porodu w blasku świec. Pamiętam, jak szykowałam się do przyjścia na świat mojej Tullii – wydawało mi się, że stanie się to pośród kadzidełek, w pozycji kwiatu lotosu, a zza szpitalnych okien zaleje mnie wodospad światła. Zen, lente i te sprawy.
Że też człowiek nie uczy się nic a nic.
Teraz zachciało mi się podróżowania z dwójką tych, co to się wśród świec i kadzidełek nie urodziły, tylko raczej zaznaczają swoją obecność darciem buzi, malowaniem po ścianach i wylewaniem herbaty na mój komputer. Ale brnę dalej. Jedziemy do Grecji. Ja, Pan Śródziemnomorski i one dwie. Zaczyna się już na lotnisku. Tullia oznajmia celnikowi przy odprawie, że nie nazywa się Wollner, tylko Afrodyta, i jest boginią piękności. I że zmierza na Olimp. Następnie daje kuksańca Lii, która zdaje się zainteresowana tym samym stanowiskiem, i informuje ją, że taki berbeć to sobie może ewentualnie być Ateną, tą od mądrości. Przecież wiadomo, która tu jest najpiękniejsza. Lia – przez kuksaniec, a może przez implikowaną w ten sposób niepochlebną ocenę własnej fizjonomii – zaczyna wyć. Nie przestaje przez najbliższe trzy godziny. W międzyczasie, już na pokładzie, Tullia postanawia sprawdzić, co zrobią stewardessy, gdy ona krzyknie bomba!, powodując ogólną konfuzję załogi i pasażerów. Mnie pirotechniczno-werbalny test rusza mniej niż krzyki Lii, bo przerabiamy go podczas prawie każdej podróży (krzyki w sumie też, ale do nich jakoś nie umiem się przyzwyczaić). Stewardessy ćwiczą zarządzanie kryzysowe, młoda dalej się drze, a ja zastanawiam się, co z moim lente-zenowaniem nad wodami Mare Nostrum.
Na lotnisku Wenizelosa wsiadamy w autobus, który wiezie nas do centrum greckiej stolicy. Afrodyta i Atena nadal dają czadu: rzucają się kawałkami banana ku przerażeniu japońskich turystów zmierzających na podbój Hellady. Podczas godzinnej podróży próbuję czytać poezję Kawafisa, ale po dwóch wersach Itakę muszę zamienić na sprawdzanie w Googlach, jak powiedzieć po japońsku: Jest mi niezmiernie przykro, że ma Pan banana wtartego w ten niezmiernie kosztowny obiektyw.
Wysiadamy na placu Syntagma. Teraz czas na taksówkę, która zawiezie nas do hotelu. Moszczę się wygodnie na tylnym siedzeniu z Lią na kolanach, podczas gdy Tullia kłóci się z ojcem: Afrodyta nie może jeździć z zapiętymi pasami, bo to gniecie jej chiton. Przejeżdżamy może z 5 metrów, kiedy czuję, że moje kolana robią się mokre. I ciepłe. I że coś dziwnie pachnie. Nie łączę wątków – chyba pocę się z emocji, a na placu Syntagma są problemy z kanalizacją! Aaaaa, mama, Atena zrobiła wielką kupę! – obwieszcza wszechwiedząca Wenus, a do mnie dociera, że od rana nie zmieniłam najmłodszej bogini pieluchy. Zawartość pampersa zalewa moje nowe dżinsy (chciałam zadać szyku na Akropolu), białe trampki, zamszową torbę (przeznaczoną do zadawania szyku na uliczkach Plaki) i Bogu ducha winną kanapę taksówki. Zaczynam krzyczeć, kierowca hamuje, ja wyskakuję na ulicę, jak w transie rozwijam matę do przewijania na środku chodnika placu Syntagma, kupa jest wszędzie, wszędzie!, przechodnie się krzywią, Tullia znowu krzyczy bomba!, a ja zastanawiam się, dlaczego Parandowski w Mitologii nie uprzedzał, że Atena, poza wieloma niezwykłymi cechami, jak umiejętność bilokacji i nieśmiertelność, ma także ponadprzeciętne kompetencje w temacie przemiany materii.
Z powrotem w taksówce. Kierowca niewzruszony. Pyta spokojnie, czy może już jechać, a ja opadam wyczerpana na siedzenie. Mkniemy tuż obok Olimpejonu, mijamy Stadion Panatenajski, wjeżdżamy do Pangrati. Kluczymy wśród małych uliczek – nikt oczywiście nie słyszał o szukanym przez nas adresie, ale nasz taksówkarz jest jak spartański wojownik, ani mrugnie, szuka dalej i nie narzeka. Wreszcie podjeżdżamy pod właściwą kamienicę. Na taksometrze kilkanaście Euro. Mąż podaje naszemu bohaterowi stueorowy banknot. – Nie mam wydać – oznajmia kierowca łamaną angielszczyzną, a potem dodaje: – I not take any money. You nice family. Welcome to Greece. I odjeżdża, a ja zerkam tylko, czy przy rurze wydechowej nie wachlują mu Hermesowe skrzydełka. Zen i lente to tu raczej nie będzie, bo Afrodyta właśnie zdzieliła Atenę w głowę plecakiem, a Atena próbuje wyjść z wózka i rzucić się na czworaka na podbój greckiej ulicy. Nie jest jednak źle, myślę sobie. Nie zen, nie lente, ale przynajmniej filoksenia.