Najnowszy – i najlepszy – reportaż Jarosława Mikołajewskiego zabieram ze sobą w podróż po Lacjum. Z Rzymu, z Cerveteri, z Latiny niedaleko jest do opisywanych przezeń miejsc – leżących w ruinach Nursji i Amatrice. Każdego ranka z lękiem robię pierwszy krok, niepewna, czy ziemia nie osunie mi się pod nóg. Na początku oddycham z ulgą, ale później, czytając kolejne strony, przywilej bezpieczeństwa odczuwać zaczynam w kategoriach winy. Chciałabym pomóc, dotknąć, pocieszyć. Chciałabym być tam, gdzie być bym nie chciała. Nie chciałby przecież nikt, sylogizm jest prosty. A jednak Jarek pojechał, zobaczył, zapisał. I nie zostawił już dla mnie, dla nikogo, żadnych słów. Użył wszystkich najpiękniejszych, najmądrzejszych, najmocniejszych. Po trzęsieniu ziemi słowa kapłanów i polityków są bez wyrazu. Nic dziwnego. Wszystkie inne znalazły się w tej maleńkiej książeczce, spisane przez dziennikarza-poetę i przekazane nam.
Tekst, który dostajemy do rąk, zbudowany jest właśnie tak – na bolesnym, dramatycznym kontraście między tragedią stanowiącą temat reportażu a wysublimowanym pięknem słowa, które ją opisuje. Słowa nieoczekiwanego w tym kontekście. Słowa poety. Słowa człowieka, który, wśród apokalipsy, dostrzega, pieści i celebruje człowieczeństwo. Dostrzega też Boga, jakkolwiek nie wydawałby się przezroczysty, nieczuły i zimny. A jednak to człowieka, nie Boga, w obliczu tragedii najdotkliwiej nam brak. Człowieka w drugim człowieku. Ja, nieznajdująca słów, znalazłam na kartach tej książki właśnie jego. I za to najbardziej Jarkowi dziękuję.